Antylopy w salonie, słonie w szopie czy nosorożce w kuchni były codziennością Daphne Sheldrick. Afrykańska love story to jej opowieść o niezwykłym życiu w Afryce, ratowaniu dzikich zwierząt i wielkiej miłości. Szykujcie chusteczki!
Uwaga! Książka nie znajduje się już w sprzedaży regularnej! Ja kupiłam używany egzemplarz za 30 złotych (listopad 2023), ceny na razie są w porządku. Jeśli chcecie ją przeczytać, to są też wydania elektroniczne. Może w bibliotekach jeszcze też są? Zobaczymy, czy będzie kiedyś wznowienie.
Biali w Afryce
Daphne Sheldrick była kenijką brytyjskiego pochodzenia, która całe życie poświęciła ratowaniu osieroconych zwierząt w Afryce. Afrykańska love story to jej opowieść o swoim niezwykłym życiu, często bardzo trudnym, ale przynoszącym też wiele radości.
Autorka opisuje między innymi walkę z kłusownictwem czy nierównościami rasowymi. Nie zabrakło też dobrych chwil, jak momentu powstania Parku Narodowego Tsavo, który objął całkowitą ochroną tamtejsze słonie. Tematyka jest wielowątkowa i dość trudna, jednak ta historia jest tego warta!
Piękna i trudna opowieść
Książka jest bardzo ciekawa, bo rozpoczyna się całą historią osadnictwa i osiedlenia pradziadków Sheldrick w Afryce. Miałam niewiele pojęcia o tym, jak wyglądała kolonizacja Afryki, a tutaj jest to dość dobrze opisane. Autorka opisuje swoje dziecięce lata i młodość, aż do poznania drugiego męża, co jest kluczowym wydarzeniem.
Afrykańska love story to laurka dla męża Daphne, Davida Sheldricka. Jest on opisany w samych superlatywach, jako największa miłość Daphne. Historia ta ma w sobie urok, jest też dość smutna. W ogóle w książce jest mnóstwo gorzkich chwil, bo tak wygląda życie z dzikimi zwierzętami. Jeśli jesteście wrażliwi, to będzie trudno, bo co chwilę jakiś maluch umiera.
Ciekawą rzeczą opisaną w książce jest geneza organizacji pomagającej osieroconym zwierzętom, która początkowo powstała dla uhonorowania pamięci męża autorki. Dziś po śmierci Daphne nosi ona nazwę Sheldrick Wildlife Trust.
Wspomnienie o Daphne Sheldrick, która zmarła na raka piersi w 2018 roku:
Byłoby cudnie, ale…
Prowadzenie sierocińca to metoda prób i błędów. Często głupich błędów i winy samej Daphne, więc wielu z tych śmierci można było uniknąć. Sheldrick jednak się nie wybiela, z resztą kilkadziesiąt lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj i raczej nie ma co się tego czepiać. To były początki sierocińca i czas odkryć dotyczących zachowań dzikich zwierząt. Co mi się naprawdę nie spodobało to decyzja redakcji polskiego wydania, żeby zostawić to paskudne słowo, z którym zawsze walczę.
Ja przepraszam, ale język polski bywa tak beznadziejny, że nie mogę wytrzymać. Zawsze, ale to zawsze czepiam się słowa zdychać, bo ono jest fatalne, pozbawiające godności i świadczące o braku szacunku osoby, która go używa. W tej książce, tak czułej i przepełnionej miłością do zwierząt, to słowo aż odrzuca. Apogeum osiągnął dla mnie ten cytat, w tekście o kilkutygodniowym słoniątku:
Bywa, że jednego dnia wszystko jest w porządku, a nazajutrz maleństwo zdycha, musieliśmy więc troskliwie doglądać naszych sierot i dostarczać im wciąż nowych bodźców.
Maleństwo zdycha? Dla mnie jest to wręcz oksymoron.
Afrykański zew
Afrykańska love story bardzo przypomina mi Zew Kalahari, jednak ta druga podobała mi się bardziej. Chyba było w niej więcej przygód, a nieco mniej tragicznych wątków. Obie natomiast są świetne i warte uwagi! W obu książkach jest mnóstwo zdjęć.
Historia Sheldrick jest niesamowita. Opowieści z dawnych lat zawsze budzą we mnie podziw; ta dodatkowo ma w sobie dużo ciepła i miłości, mimo często tragicznych wydarzeń. Aż chce się jechać do Kenii. Warto przeczytać!
Afrykańska love story. Daphne Sheldrick. 2013. Wydawnictwo W.A.B. ISBN 9788377478660.
Dodaj komentarz